Ks. Franciszek Woda, T. J. opowiada wspomnienia swego życia

jezuita z Mokrzysk, misjonarz pracujący w Zambii od 1956 r.

Zacznę od miesiąca września. Przyjechałem do Polski pierwszego września tego roku (2004) z Zambii na urlop wypoczynkowy. Leciałem z Lusaki, stolicy Zambii, przez Dublin w Irlandii. Ostatni odcinek lotu był Dublin – Warszawa, samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT. Odlot z Dublina o godzinie 6:30 rano, czasu dublińskiego. Słońce prawie miało wschodzić. Pogoda była wspaniała – ani chmurki na nieboskłonie. Na wschodniej części nieba, nisko nad horyzontem, Wenus jaśniała błyszczącym punktem jakby torując drogę słońcu. Tu i ówdzie, ale rzadko, chmury przesłaniały widok powierzchni ziemi – słoneczna pogoda utrzymywała się nadal. Po dwóch i pół godzinach wylądowaliśmy na lotnisku międzynarodowym Okęcie, w Warszawie skapanej w słońcu. Samolot dotknął asfaltu jakby puchu – tak delikatnego lądowania nie miałem nigdy przedtem.

Tego roku (2004) wrzesień jest, po większej części, bardzo pogodny – tak jak był ten pamiętny wrzesień przed 65-ciu laty, 1939 roku. Przypomniał mi się ten wrzesień lecąc do Warszawy. Teraz lecieliśmy w pokoju i spokoju – pasażerowie cieszyli się w duchu oczekując na spotkanie ze swymi bliskimi – nie było ognia dział przeciwlotniczych. Ongiś samoloty niemieckich lotniczych sił zbrojnych, Luftwaffe, właśnie pierwszego września, wczesnym rankiem, przed wschodem słońca, leciały nad Warszawą i nad wielu innymi polskimi miastami siejąc zniszczenie, zabijając niewinnych ludzi.

Trzecia Rzesza Niemiecka, pod przewodnictwem Adolfa Hitlera, rozpętała drugą wojnę światową tak tragiczną w swych skutkach. Miliony ludzi straciło życie. Losy i życie milionów innych ludzi zostały dotknięte i zmienione tragicznie i boleśnie.Bój los i moje życie też zostało dotknięte i zmienione kataklizmem tej drugiej wojny światowej, nie tak tragicznie, ale boleśnie – uczuciowo i psychicznie. Mając niespełna 17 lat, zostałem wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec na początku lutego 1943 roku. Ale o tym później.
Rzeka Uszewka płynąc z południa na północ częściowo ograniczała błonie po jego zachodniej stronie a po większej części przecinała je na dwie części. Uszewka dostarczała nam sporo uciech. Łowiliśmy ryby „na oczko”: szczupaki, linki, bielizny, piskorze, kiełby. Łapaliśmy raki, które gnieździły się w jamach pod korzeniami (karczami) przybrzeżnych olszyn, brzóz lub dębów, które rosły nad brzegami rzeki. Niekiedy wychodziły one ze swoich jam – wtedy łatwo je można było schwytać. Często jednak trzeba było sięgać ręką do jam i wyciągać je chwytając za szczypce albo za ogon. Niekiedy raki broniąc się uczepiały się szczypcami do palców ręki. Czuło się wtedy trochę bólu – łowca szybko cofał rękę z uczepionym rakiem – potrzeba było trochę wysiłku by rozluźnić ścisk szczypców.

Kąpaliśmy się w Uszewce. Były w niej miejsca dość szerokie i głębokie umożliwiające swobodne pływanie. Niekiedy, w czasie posuch, stawialiśmy tamę w poprzek rzeki używając darni i bloków ziemi z nadbrzeża. Woda dość szybko wypełniała koryto za tamą na ponad metr głębokości. Można było wtedy pływać na dość długą odległość. Stabilność tamy zależała od konstrukcji. Czasami tama była słaba i woda przerywała tamę zanim my się w pełni nacieszyli pływaniem i kąpielą.

W lipcu 1934 roku była w naszych okolicach bardzo wielka powódź. Rzeki wystąpiły z brzegów. Nasza Uszewka też nie pozostała w tyle i wylała się na sąsiadujące pola, lasy i na nasze gminne błonia. Cała przestrzeń gminnych błoni: Mokrzysk, Borkowskiego i Bucza wyglądała jak wielkie jezioro. Rzeka Uszewka niosła niekiedy snopy, a niekiedy i całe dziesiątki żyta i pszenicy. Jednego dnia płynęła buda z przywiązanym do niej psem.
Przed drugą wojną światową nie było w naszej wiosce przedszkola. Wychowanie, więc i początkowe kształcenie odbywało się na kolanach mamy, a może i babki ze strony mamy, ale tej nie pamiętam. Tak nauczyłem się modlitw porannych i wieczornych, Anioł Pański, i innych. W domu rodzinnym panowała atmosfera zdrowej pobożności. Mama, przy okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, zawsze miała zwyczaj urządzać dziękczynne modlitwy, na klęczkach wraz z całą rodziną, za otrzymane łaski, szczególnie za zdrowie i utrzymanie nas przy życiu. Podkreślała przez to, że życie jest darem od Boga. To usposobienie dziękczynności i wdzięczności do Boga jak i do ludzi wryło się głęboko w moją świadomość i chyba było mi pomocne do wzmocnienia mojego optymistycznego poglądu na świat i wydarzenia w moim życiu.

Szkołę podstawową zacząłem w 1932 roku, w Mokrzyskach, mając sześć lat. Szkoła mieściła się w rogu dwóch szos: jedna szła z Brzeska na Szczurową a druga była odgałęzieniem na Szczepanów. Nie wiele pozostało w mej pamięci z tych szkolnych czasów. Z domu do szkoły było trzy kilometry drogą dla pojazdów, a około dwa i pół kilometra na skróty, ścieżkami między polami. Szkołę prowadził kierownik pan Kazimierz Palusiński. Z nauczycieli pamiętam tylko opiekunkę, bodajże piątej klasy, Apolonię Polniak. Bardzo mało pamiętam kolegów i koleżanki z ławy szkolnej. W pamięci mam tylko Władka Ciężadło, Annę Korn, uczennicę Czapiga (imienia jej nie pamiętam), Staszka (a może Tadka) Borowca, który miał wrodzony dar do rysowania – kilku pociągnięciami ołówka zrobił ci portret na poczekaniu, albo sceny z przyrody, czy konie lub bydło pasące się na pastwisku.

Nie pamiętam dokładnie, ale bodajże w 1936, na początku szkolnych wakacji, mieliśmy szkolną wycieczkę do Krakowa i w góry Świętokrzyskie, do Ojcowa. W Krakowie zwiedziliśmy kościół Mariacki i Wawel, gdzie wrażenie na mnie zrobiły grobowce naszych królów, naszych wieszczów narodowych i trumna ze szklanym wiekiem, przez które można było oglądać majestatyczną postać marszałka Józefa Piłsudskiego. Poszliśmy na kopiec Kościuszki. Kopiec Piłsudskiego był w konstrukcji i każdy z nas, przynajmniej, kto silniejszy, dowiózł jedną taczkę piasku na kopiec.
Nocowaliśmy w górach koło Ojcowa. Pamiętam pogoda nam dopisywała. Zwiedziliśmy grotę króla Łokietka. Wrażenie na mnie zrobił dostęp do groty – bardzo wąski korytarzyk prowadzi do tej groty. Względnie łatwo można było bronić dostępu do niej.

Rodzice, a szczególnie mój ojciec, pragnęli bym się dalej kształcił po szkole podstawowej. Nie można było jednak zdawać do gimnazjum z naszej szkoły podstawowej w Mokrzyskach – miała niski poziom. Więc z piątej klasy w Mokrzyskach poszedłem do szóstej klasy w szkole podstawowej w Brzesku, która miała wyższy poziom, skąd można było zdawać do gimnazjum.

Cały rok chodziłem do Brzeska razem z dwoma innymi uczniami z Bucza: Tadkiem Wolsza i Michałem Kuciel. Oni mieli około jeden kilometr dalej niż ja. Przechodząc koło nas zawsze wołali mnie. Mieliśmy wzajemne towarzystwo uprzyjemniające drogę.
Podczas egzaminów wstępnych do gimnazjum, w czerwcu 1938 roku zapadłem nagle na dyfteryt. Nie mogłem zasiadać do ostatniego egzaminu. Został on odłożony do września. Zdałem go pomyślnie i tak zacząłem pierwszy rok w gimnazjum i liceum imieniem Józefa Piłsudskiego w Brzesku. Rodzice pragnęli mi oszczędzić nogi i umieścili mnie na stancji u niejakiej starszej pani Małgorzaty Zawiajskiej, tuż pod Brzeskiem, około kilometra od szkoły. Było nas u niej trzech: pamiętam tylko jedno nazwisko bez imienia: Madej. Obaj byli ze Szczurowej.

Młodość szkolna płynęła pogodnie. Sprzyjało temu otoczenie rodzinne, sąsiedzkie, koleżeńskie, jak również sytuacja polityczna Polski. Ale na horyzoncie europejskim zaczęły się pojawiać groźne chmury zaborczych zamiarów i posunięć Hitlera w Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. We wrześniu 1939 roku przyszła burza niebywałych rozmiarów, a raczej huragan, który objął prawie cały świat i zmienił losy, życia i koleje niezliczonych ludzi, wielkich i małych, bogatych i biednych. Przyczynił się on i do zmiany mego losu i mego życia.